Menu Zamknij

Assassin’s Creed Valhalla nie może się zdecydować jaką grą chce być. Nasza (nie)poprawna recenzja.

Recenzja Nowego Assassin's Creed

Nareszcie mamy to! Nowa generacja konsol trafiła pod strzechy. Nie ma póki co zbyt wiele tytułów wykorzystujących nextgenowe bebechy, ale nie możemy też powiedzieć, że nic nowego się nie pojawiło. 

Czy to tytuł zbudowany specjalnie na nowe maszynki do grania, czy jedynie zoptymalizowany odgrzewany kotlet – nie ma to znaczenia dla deweloperów, którzy za każdy tytuł chcieliby pobierać milion złotych monet. I to bez zbędnych pytań. 

W ten sposób przechodzimy do przedmiotu dzisiejszej recenzji, czyli najnowszej odsłony serii Assassin’s Creed – Valhalla. 

Pełnoprawna recenzja? No niezbyt.

Wydaje mi się, że to dobre miejsce na disclaimer – to nie będzie tradycyjna recenzja. Dlaczego? Bo mam gdzieś, ile odnóg mają płatki śniegu spadające na barki protagonisty, czy ile ździebeł trawy mogę wyliczyć na metr kwadratowy. Najbardziej liczy się dla mnie czysta rozrywka. 

Ale jak to?! Przecież techniczne pierdy są najważniejsze na świecie! Otóż nie – dla mnie najważniejsze jest to, żeby spędzając czas przy konsoli dobrze się bawić. To mój główny cel i po jego osiągnięciu jestem usatysfakcjonowany.

W tej perspektywie na drugi plan schodzi techniczna warstwa produkcji, co być może nie jest zgodne z obecnie modnym podniecaniem się coraz to mocniejszymi silnikami graficznymi, ray-tracingiem i innymi technikaliami.

Z drugiej strony – pozwala na zestawienie ze sobą tytułów z różnych epok. Przecież oczywistym jest, że takie Fable wygląda jak kupa w porównaniu do Nordyckiej odsłony serii o skrytobójcy, ale pod względem rozgrywki sprawa wywraca się do góry nogami.

Ale jak Esquerro doszedłeś do takiego porównania? Najnowsza odsłona serii Fable ma już dekadę na karku; Valhalla miała premierę miesiąc temu. Gry są zgoła odmienne, lecz nie bez elementów wspólnych. Obie pozwalają na (w dużej mierze) swobodną eksplorację, interakcje z otoczeniem i odkrywanie sekretów kryjących się w zakamarkach wirtualnego świata. Czyli widzisz, jednak da się porównać starego pryka do młodego wilka 😉 

Ale do brzegu…

Tekst ma być recenzją nowego Assassins Creed, więc czuje się zobligowany by choć pokrótce opisać jak kształtuje się rozgrywka – kompletnie pomijam elementy fabularne, bo po pierwsze, chciałbym uniknąć spojlerów, a po drugie, nie porwała mnie. Interesujący okres wielu kontrowersji i dynamicznych przemian społecznych sprowadzono do ciachania „tych złych” dwoma toporami. Widzieliście kiedyś skrytobójcę biegającego po mieście z dwoma toporami? 

Ja właśnie zobaczyłem. W nowym Assassin’s Creed. 

Nie zrozum mnie źle, to nie tak że Valhalla nie ma żadnej linii fabularnej. Imponująco rozwiązano kwestie mitologii nordyckiej, której przedstawienie zwłaszcza na konsolach nowej generacji wygląda naprawdę zajebiście. To chyba moim zdaniem najlepszy element całej produkcji; ale kurde, chyba niezbyt dobrze o grze świadczy, gdy jej najlepszy element to ten, gdzie faktycznego grania jest najmniej. Bo w całej reszcie, pomimo zapierających dech w piersiach widoków, nie da się oprzeć poczuciu, że coś jest po prostu nie tak. 

Jadę konno przez zaśnieżone fiordy i strzelam z łuku do niedźwiedzi, by pozyskać z nich materiały. Czy to brzmi jak opis Assassin’s Creed? No nie bardzo.

To jest bardzo duży element mojego niezadowolenia z tej produkcji. Wiele godzin upłynęło mi przy pierwszych częściach serii Ubisoftu. Niestety wraz z rozwojem serii, mój zapał zmalał. 

Jedna z najbardziej obiecujących serii, a wyszło jak zwykle. 

Co zabawne, pierwsza część była na serio niezbyt udana; liniowa i powtarzalna rozgrywka odrzuciła wielu, ale nie mnie. Jak byłem małym chłopcem to chciałem być ninja – kto nie chciał? Skakać po dachach, czaić się w cieniu i zabijać z ukrycia. No sztos. Naturalnym więc jest, że łyknąłem jak pelikan pierwsze odsłony serii o (wtedy jeszcze) dziewięciopalczastym asasynie. Najzwyczajniej w świecie gra umożliwiła mi swego rodzaju spełnienie fantazji z dzieciństwa – to było coś wyjątkowego. 

Fast forward 13 lat (bo tyle minęło od premiery pierwszej odsłony serii). Skrytobójca nie jest już skrytobójcą, a wikingiem (lub panią wiking tak dokładniej –akurat to mi się podoba, bo Pani nie pi****erdoli się w tańcu). Niby jest parkour, niby jest skradanie… Ba, mamy nawet ukryte ostrze! Jednak  jedyne uczucie jakie budzą we mnie te wszystkie elementy to niedosyt. Obecnie, gra jest czymś w rodzaju symulatora wikinga. Nie widziałbym w tym nic złego gdyby nie fakt, że słabo się to łączy z korzeniami serii. 

Gra – Szwajcarski scyzoryk

Nie mogę wyjść z przeświadczenia, że nowe dzieło Assassin’s Creed Valhalla próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon – mamy tu „otwarty świat” (ch**a tam otwarty), elementy RPG (po prostu nie…no może takie uproszczone actionRPG), bardzo uproszczoną symulacje pływania drakkarem czy latania krukiem (serio, sprawdź sobie). Wszystkie te elementy składają się na intrygującą mieszankę, która ma za zadanie odciągnąć gracza od zastanawiania się, o co tu kur… chodzi. 

Nie chcę się dalej rozpisywać o tym, co nie gra w tej produkcji. W moim niezadowoleniu tym tytułem chodzi głównie o fakt, że bardzo wiele radości sprawiało mi wcielanie się w rolę skrytobójcy z prawdziwego zdarzenia. Tegoroczna odsłona serii po prostu nie była w stanie zaspokoić tego głodu. A szkoda.

Jestem zmuszony dodać, że jak to klasycznie bywa z produkcjami Ubi, bugów jest tyle, że grając bardziej czujesz się jak entomolog niż wiking. Nie wspomniałbym o tym, gdyby gra wciągnęła mnie na tyle, żebym nie zwracał uwagi na drobne potknięcia. Niestety jeśli produkcja jest wychwalana za to jak zajebiście wygląda, to niech chociaż to robi dobrze.

Tymczasem, narobiłem sobie ochoty na stare, dobre Fable. Gra, która nie udaje, że jest czymś kimś innym – tego mi trzeba ;]

Źródło zdjęcia: Ubisoft

Powiązane Posty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.